Misyjne pragnienie – rozmowa o wyjeździe misyjnym z Andrzejem Stachurą

Misyjne pragnienie – rozmowa o wyjeździe misyjnym z Andrzejem Stachurą

O swoim wyjeździe do Republiki Środkowej Afryki, aby pomóc tamtejszej placówce misyjnej w budowie nowego obiektu opowiada nasz parafianin z Niedomic Andrzej Stachura.

 

Zastanawiam się jak zacząć i myślę, że najlepiej po prostu od początku. Czyli skąd się w ogóle wziął ten pomysł?

 

Pomysł zrodził 3 lata temu na pielgrzymce na Jasną Górę – w Nowym Brzesku. Wtedy jeden z naszych biskupów przyjechał na poranną mszę. Było tam jeszcze kilku misjonarzy, których oczywiście nie znałem wtedy. Słyszałem jednak wcześniej, że można pomagać w misjach, można pojechać na nie też, dać coś od siebie.

To mnie wtedy zainspirowało. Minęły jednak trzy lata od tego czasu zanim się zdecydowałem. Był to zatem proces i w sumie można powiedzieć tak, że już rok później myślałem o tym, żeby wyjechać, ale czas, jaki był wtedy był, nieco nieubłagany – miałem za dużo pracy i nie byłem w stanie się tego podjąć.

Ale w końcu dopiąłem swego i zrealizowałem to pragnienie wyjazdu razem z drugim misjonarzem świeckim Janem Nytko, który pomógł mi na początku wszystko to sobie poukładać.

Cały początek nie był łatwy, bo zanim wyjechaliśmy, to już od pół roku przygotowywaliśmy się. Musieliśmy się zaszczepić, załatwić formalności z wizą itp.

W tym miejscu chciałbym wspomnieć o tych, którzy mnie wspierali, bo jest to dla mnie bardzo ważne, że chcę bardzo podziękować, tak nawet oficjalnie najpierw Matce Bożej, bo wiadomo, że wszystkie moje błagania były skierowanie do niej i modlitwy moje zostały wysłuchane. Następnie chciałem podziękować mojej rodzinie, czyli Monice mojej żonie, moim dzieciom za wsparcie za to, że nie zniechęcali mnie do tego, żeby tam nie jechać – wręcz przeciwnie, wspierali mnie w tym moim pragnieniu, żeby się udać do Afryki i pomóc na misjach.

Podziękowania kieruję również tym wszystkim ludziom z Niedomic, którzy mnie przytulili, objęli taką można powiedzieć miłością i modlitwą, bo to jest też dla mnie bardzo ważne, żeby wiedzieli, że było to pomocne.

Szczególnie chciałbym wspomnieć o naszych kapłanach –  księdzu Proboszczu Janie, który obiecał mi przed ołtarzem w chwili błogosławieństwa i po błogosławieństwie, że on o mnie nie zapomni i będzie zawsze modlitwami ze mną i modlił się o tą moją misję – i rzeczywiście dotrzymał słowa. Dziękuję również księdzu Jackowi, który już wrócił do Afryki, który dzielił się ze mną swoimi ogromnymi doświadczeniami misyjnymi i wspierał mnie oraz księdzu Wojciechowi. Dziękuję Wam wszystkim!

 

To co zrobiłeś było bardzo nietypowe i odważne, no bo tak wszystko zostawić, poukładane życie i wyjechać do nieznanej Afryki i to na ciężką pracę. Czy miałeś jakieś wątpliwości?

 

Powiem tak, wątpliwości zawsze są, bo każdy sobie dobrze zdaje sprawę, że naraża swoje życie i zdrowie jadąc do Afryki. To nie jest tak, że jedziesz sobie na wycieczkę, przykładowo za miasto. To jest w końcu 11 czy 12 godzin samego lotu. Jest wiele sytuacji, w których może Ci się coś przytrafić, nie tylko w locie, ale przede wszystkim tam na miejscu. Bo to jest kraj jaki jest, (Republika Środkowej Afryki) gdzie można spodziewać się wszystkiego. Komuś coś nie spasuje i zostaniesz źle potraktowany i pobity lub zabity. Już niejeden z księży misjonarzy tam zginął.

Kierowało mną jednak to, że zawierzyłem swoje zdrowie i życie Matce Bożej. To było bardzo ważne dla mnie i tak samo widziałem, że dużo ludzi się modli w intencji mojego wyjazdu.

A czego się najbardziej bałem? Nie ukrywam, że bałem się powietrza. Niestety mam problemy z astmą oskrzelową i obawiałem się, że mogę nie podołać tamtejszemu klimatowi.

Jednak moje modlitwy zostały wysłuchane i czułem się wspaniale, bez żadnych komplikacji, Miałem zero dolegliwości oddechowych, w porównaniu nawet do obecnej chwili teraz. Ogólnie zdrowotnie było wszystko jak należy, były tylko drobne przygody, ale wszystko się dobrze skończyło.

Przy pomniku kleryka Roberta Gucwy zamordowanego w Bimbo podczas próby ratowania współbraci misjonarzy przed bandyckim atakiem

 

Powiedz jeszcze coś więcej o przygotowaniach do tego wyjazdu. Czy przechodziłeś jakieś szkolenie, ćwiczenia, ktoś Cię informował jak się zachowywać tam?

 

Tak, to wygląda w ten sposób, że było to wspomniane półroczne przygotowywanie, takie dosyć intensywne. Były to spotkania wolontariatu misyjnego w seminarium w Tarnowie. Wszystkie przygotowania były zatem tu na miejscu w Tarnowie. Do tego wykonane zostało aż 9 szczepień. Oczywiście to jest bardzo ważne, bo nie da się pojechać tam niezaszczepionym, bo na Europejczyka czyha tam wiele chorób. Dlatego musiałem zakupić też wiele różnych tabletek, np. przeciw malarii, na którą szczepionki nie ma. Jest tylko kilka zapobiegawczych tabletek, które wzięliśmy.

 

Powiedz jeszcze w ogóle, po co tam pojechałaś? Jaki był Twój konkretny cel?

 

Mój cel był taki – oddanie Panu Bogu coś, co od niego dostałem. Czyli on mi coś daje, a ja nie wiem jak mu to oddać, bo to oczywiście w modlitwie możesz to oddać, ale to nie jest to wszystko. Każdy ochrzczony człowiek, który jest chrześcijaninem, jest zobowiązany można powiedzieć do tego, że powinien pomagać. To nie znaczy, że musisz jechać, bo to nie każdy się odważy i też nie każdy może.

Można jednak w inny sposób pomagać, np. finansowo, modlitwą, bo to jest bardzo ważne. Szczególnie finansowo dobrze byłoby wspierać takich ludzi i tu nie chodzi tylko o tamtejszych mieszkańców. Mam na myśli misjonarzy z Polski, którzy podarowali misjom swoje życie i zdrowie. Nie ukrywajmy, bo to jest bardzo duże poświęcenie, byłem, widziałem i mogę to powiedzieć.

 

Zgadza się, to poświęcenie księży misjonarzy jest niezwykłe i do tego szerzej wrócimy jeszcze, bo przecież w parafii, w której byłeś, jednym z dwóch księży jest ks. Paweł Dąbrowa z Dąbrowy Tarnowskiej. Dlatego jest to tym bardziej cenny dla nas wątek do poruszenia. Zanim do tego przejdziemy chciałbym Cię poprosić jeszcze, żebyś dokończył myśl, o której wspominałeś, o talencie, który chciałeś oddać tamtejszej wspólnocie. Co w praktyce robiliście tam w Afryce?

 

Cel wyjazdu był taki, że mieliśmy tam za zadanie wykonać dach. Wszystko miało tam być przygotowane już pod wykonanie tego dachu zanim przyjedziemy. Czekało nas jednak wielkie rozczarowanie, bo dachu nie zdołaliśmy zrobić, bo jak przyjechaliśmy, to nie był jeszcze gotowy strop.

Dlatego jak przybyliśmy na miejsce to wylaliśmy ten strop i pomogliśmy w zasadzie wybudować całą kondygnację. Ile byłem w stanie, tyle zrobiłem, bo to był tylko miesiąc i bardzo szybko na tych pracach zleciał. Jan, z którym poleciałem mógł zostać tam dłużej i jeszcze pomagał tam w pracach dalej. Miała też tam być wykonana m.in. wieża ciśnień.

 

Na czym ten dach był kładziony, co to był za budynek?

 

To to jest plebania rozbudowana o dodatkowe pokoje. Budynek, który ma za cel być centrum logistycznym, w którym będą przyjmowani goście. Będzie to taka centrala, gdzie przede wszystkim księża wylatujący z kraju, czy przylatujący, będą się mogli zatrzymać, spotkać.

Trzeba wiedzieć, że Republika Środkowej Afryki ma tylko jedno lotnisko, do którego często trzeba dojechać po 600 – 800 km. Dlatego miejsce, w którym można przed odlotem czy dalszą drogą się zatrzymać jest tam bardzo potrzebne. Miejmy też świadomość, że jazda ta przebiega w warunkach drogowych, które trudno nam sobie w Polsce wyobrazić. Zdarzają się tam też drogi, którymi można jechać szybciej, no ale niestety są one mocno dziurawe.

Na zdjęciu z parafiankami, a w tle wznoszony budynek

 

Czyli trzeba odbyć na lotnisko często podróż jak przez całą Polskę, a nawet dalej, to rzeczywiście przed taką podróżą, czy przed odlotem trzeba się mieć gdzie zatrzymać. Powiedz nam jeszcze, bo jak wylatywałeś to była u nas zima, taka można powiedzieć jeszcze zima w dobrej kondycji.

Tak, wyleciałem z Polski 8 lutego i wróciłem 8 marca, czyli u nas zima a tam pełne lato, po 40° C. Były nawet dwa dni pod rząd takie po 45° C.

 

To mimo wszystko niewyobrażalne temperatury jak dla nas w Polsce.

 

Zgadza się. Może o tyle tam jest dobry klimat, że jest gorąco, ale można powiedzieć obrazowo, że słońce tam nie piecze tak jak tu, nie uprzykrza w tym upale tak bardzo. Byliśmy tam w tzw. porze suchej, gdzie ta wilgoć powietrza nie była tak odczuwalna. Sucho, bez deszczu za to kurzu po uszy.

 

A jak było w nocy? Czy temperatura spadała?

 

Dramat, nie było spadku niemal w ogóle. Bez wentylatorów nie byłoby możliwe, żeby tam wytrzymać. Temperatura w nocy wynosiła trzydzieści kilka stopni, trzydzieści pięć. Było może kilka takich nocy, gdzie temperatura spadła do 27-28 stopni, to można powiedzieć, że zmarzliśmy, bo się tak przyzwyczailiśmy do gorąca i trzeba było się przykrywać. W Polsce to nierealne, bo  przy dwudziestu kilku stopniach w nocy odkrywamy się bo jest nam za gorąco.

 

Było to zatem również duże wyzwanie fizyczne, bo jednak przeskok temperatur był duży pomiędzy Polską a RŚA.

 

Naturalnie, te różnice temperatur dawały się we znaki, zwłaszcza na początku. Dlatego trzeba było dużo pić. Nie wolno jednak pić żadnej wody tamtejszej, ani ze studni ani z rurociągów. Nasz organizm nie jest przystosowane do tamtej wody, w której jest taka ilość bakterii, że mogłaby nas wykończyć. Nawet zębów nie można w niej myć. Jedynie woda, którą można używać, to filtrowana albo kupna. Z resztą z wodą to tam ogólnie jest bardzo ciężko.

Była tam jedna rodzina, u której byliśmy i mieli oni studnię, bardzo płytką co mnie zaskoczyło. Dlatego zadałem pytanie ks. Szymonowi, proboszczowi tamtejszej parafii czemu jest tak płytko? I ks. Szymon stwierdził, że rzeczywiści płytka ta studnia jest. I pytamy się tej kobiety, z którą rozmawialiśmy: „A jak to jest możliwe, że ta woda jest dobra do picia?” i ona odpowiedziała nam, że wrzuca do niej chlor. I to był szok dla mnie, bo tę wodę piją dzieci. Ja nie wiem czy bydło u nas by się chwyciło tej wody, bo by widziało, że ta woda jest skażona. A tam ludzie to piją i to jest najgorsze. Oni tam sobie marnują zdrowie, z resztą tam średnia życia to jest 48 -50 lat, zatem widać bardzo duże różnice w długości życia w porównaniu do Polski. Gdy ktoś ma tam te wspomniane 50 lat, to po nim widać jakby miał już 65 albo 70 lat, tak bardzo są Ci ludzie, jak to się mówi potocznie „styrani”.

Co mi się tam podobało natomiast, to jest to, że nie ma tam czegoś takiego jak zabijanie nienarodzonych dzieci. Tam odwrotnie całkiem – każde życie się broni. Tam nawet są zbiórki, żeby, jak jest w jakiejś rodzinie dziecko niepełnosprawne, to żeby pomóc tej rodzinie, żeby była w stanie wychować to dziecko. A u nas jak widzą, że w łonie matki jest dziecko niepełnosprawne, to mówią od razu „zabijmy je”. Bo to jakby nie wiem – śmieć jakiś był, nie wiem jak to nawet nazwać w ogóle.

Tam nie do pomyślenia jest, żeby mówić o zabijaniu dzieci nienarodzonych jak to w uważającej się za katolicką Polsce. Jest tam całkiem odwrotnie, chcą bronić tych dzieci. Ludzie pomagają i bronią ich później też. I wierzcie mi, tam gdzie ja byłem, to dzieci nie chodzą głodne. Co każdy ma, to im daje, pomaga. A u nas? To jest nasz dramat to zabijanie. Dlatego ci ludzie, co głosują za zabijaniem dzieci, powinni tam wyjechać i zobaczyć jak wygląda prawdziwe życie, a nie życie bogatego człowieka, któremu się w głowie przewraca.

 

Podczas spotkania z dziećmi w kościele

 

Z tego co opowiadasz, to widać, że dla był to dla Ciebie też czas takich głębokich rekolekcji

 

Tak dokładnie, bo wiesz co, sprawa wygląda tak, że oczywiście praca jest pracą – wiadomo, nie pojechałam tam chodzić, oglądać czy zwiedzać tylko po prostu pracować i im pomóc.

Chcieliśmy też jednak im pokazać m.in., że my też jesteśmy katolikami, że jesteśmy wierzący, ochrzczeni, że my chodzimy do komunii, żeby oni to widzieli, bo bardzo dużo ludzi tam chrzest bierze dopiero w wieku przykładowo 35 a nawet 40 lat. No nie ukrywajmy, to bardzo dużo.

 

Na pewno nie pomaga w tym to, że jest tam mało księży i najpewniej mają bardzo rozległe parafie.

 

Tak, to zgadza się. Jednocześnie parafia, w której byliśmy pod tym względem nieco lepiej. Ksiądz Paweł i ksiądz Szymon jeżdżą też w inne miejsca, ale nie mają jak w innych parafiach, że księża mają wiele kaplic, do których musza jeździć. Nie jest tak, jak gdzieś np. Bouar czy Bagandou oni mają więcej, bo zdarza się, że nawet 45 kaplic. Wtedy ksiądz startuje rano i wraca załóżmy o 11-12 w nocy, no niestety. U nas, tam gdzie ja byłem, to jest taka parafia można powiedzieć, monopolis – w jednym miejscu.

Wracając jeszcze do tego co mówiliśmy, do tych rekolekcji, to ja powiem Ci, że czułem się trochę jak na rekolekcjach. Codziennie rano o 6 była msza święta, zaczynaliśmy dzień modlitwą. Msza była w języku Sango, dlatego trudno było ją rozumieć ze słów, ale wiadomo jak przebiega msza święta, dlatego to nie przeszkadzało, bo była to modlitwa.

To co mi jeszcze bardzo utkwiło w pamięci, to droga krzyżowa w plenerze. Było to coś pięknego, nie przeszkadzało nikomu, że się długo szło, że był kurz, pył, czasem ludzi nie było widać. I to co warte podkreślenia to jest to, że tam się idzie w skupieniu, tam nawet dzieci nie rozmawiają. Nie ma czegoś takiego jak u nas często się zdarza, że widzisz, że sąsiad idzie czy kolega koło Ciebie i mówisz „O cześć, dawno Cię nie widziałem, co tam u Ciebie? Pogadajmy sobie”. Tam jest to nie do pomyślenia, jest za to skupienie, modlitwa, nie ma rozproszenia. Idą tam porządkowi i jak widzą, że ktoś się źle zachowuje to odsyłają do domu. Jest szacunek dla modlitwy.

Nawet siedzą w kościele i pilnują, jedna z przodu, druga z tyłu i obserwują, czy któreś dziecko nie rozmawia i jak się przytrafia, to podchodzą i upominają.

 

https://parafianiedomice.pl/aktualnosci/z-pomoca-do-afryki-rozmowa-z-andrzejem-stachura/

W czasie drogi krzyżowej

 

Czyli jest duży szacunek dla modlitwy i miejsca świętego. A powiedz jakie masz jeszcze inne obserwacje odnośnie tych ludzi, ich codzienności, życia prywatnego.

 

Powiem ci krótko o tym, bo nie jestem w stanie opisać w pełni co ci ludzie robili w tej swojej codziennej rzeczywistości. To dlatego, że my spędzaliśmy większość czasu na budowie. Jedyne co mogłem zobaczyć, to jak pojechaliśmy do rodzin, którym żeśmy pomagali. Widzieliśmy je wtedy przez krótki czas, powiedzmy 10-15 minut. Wtedy zaobserwowałem nieco co oni jedli, jak mieszkają. Dużo więcej nie udało mi się zauważyć jak się zachowują. U nich jest życie bardzo takie, można powiedzieć – chaotyczne. W mieście na przykład ruch jest niemiłosierny. Na ulicach z lewej, z prawej strony stragany, mięso, ryby, „cuda wianki” tam są. Nocami na przykład, tam nie ma lamp, ulice nie są ładnie oświetlone. Wiesz, jakieś ognisko płonie gdzieś tam, ktoś lampkę z solarów zapalił… No bo oni w większości solary tam mają i z nich czerpią energię.

 

Podsumowując ich życia prywatnego jako takiego nie widziałem dużo.

 

A jak oni Cię odbierali jak tam byłeś?

Wiesz co, odbierany jesteś, no nie ukrywam, jak ksiądz. Oni białego, oczywiście wierzący, traktują tam jak księdza. Ale są miejsca, gdzie biały człowiek jest bardzo źle traktowany. Jeżeli tam jest biały np. i widzą Cię w mieście, to uważają, że jesteś bogaty, masz bardzo dużo pieniędzy, dobrze Ci się powodzi i nic ci nie brakuje, a po drugie przyjeżdżasz tam po to, żeby ich okradać – tak niektórzy myślą. I nie ma co się czarować, oni są przez białych bardzo dużo okradani. Są krajem bogatym w różne zasoby i jest to im zabierane. Dlaczego zatem są też biednym krajem? Bo skoro mają zabierane, to sami muszą ściągać wiele rzeczy z innych krajów, np. z Kamerunu. I jeżeli np. worek cementu, czy drut, nieważne co można tam na miejscu kupić za ¼ ceny, to trzeba go sprowadzić do kraju i zapłacić później dużo więcej. No i nie mają tam gospodarki – nic, po prostu zero, to chyba najuboższe państwo jakie jest w Afryce Środkowej. Rządzi bezprawie, drogi fatalne, kurzu pełno – tego się nie da opisać.

Ale wracając do tego jak nas odbierali, to nas akurat pozytywnie traktowali, a we wiosce bardzo pozytywnie.

 

 Krótki film w drodze do Bangi: >> Zobacz <<

 

No tak, ludzie widzieli, że przyjechaliście tam w konkretnym dobrym celu, że im pomagaliście.

 

Najciekawsze było to, że np. po mszy porannej czy niedzielnej, potrafiło się kilkadziesiąt ludzi zebrać i z nami przywitać. Dzieci oblegały nas wokoło i po 5 razy podawały rękę, żeby się tylko z Tobą przywitać, jedno i to samo, żeby Cię tylko dotknąć.

 

Podczas wizyty w jednej z parafii

 

Dzieci są bardzo naturalne, bez barier.

 

Tak, dokładnie. To już Ci kiedyś opowiadałem, że raz na drodze krzyżowej, przez kilka stacji jakieś dziecko szło koło mnie, czaiło się. Jedna, druga stacja, trzecia idzie ten chłopczyk obok i tak non stop spogląda na mnie. Ja wiedziałem, że on coś chce ode mnie, no ale wiadomo nie dogadamy się, to jest nierealne, bo ja nie znam Sango. Jednak w końcu mi podał rękę, o to mu chodziło. Popatrzył takimi miłosiernymi oczami na mnie – mnie stanęły łzy w oczach. I tak sobie myślę wtedy „Już wiem o co mu chodziło! Pragnął miłości, żeby go przytulić”. Nie ukrywam też, że był z biednej rodziny. Jak widzisz, że idzie w dziurawych butach, pół stopy wystaje mu poza buta i idzie gołą stopą już po ziemi a część w bucie, no to powiem Ci to przeraża.

 

No tak, a my często sami mamy po tyle par butów, że sami nie wiemy, które mamy ubrać.

Zgadza się! Tak samo, oczywiście przemyciliśmy cukierki, bo księża nam mówili, żeby tego nie robić, żeby te dzieci nie rywalizowały ze sobą, które dostaną, a które nie. No ale my inaczej zrobiliśmy, bo wiadomo sumienie inaczej podpowiadało jak postąpić i dawaliśmy te cukierki. Przykładowo jeden chłopczyk dostał dwa cukierki. I jednego zjadł, a drugiego trzymał całą siłą w ręce i nie zjadł go, bo wiedział że, ten cukierek musi trzymać w ręce dopóty, mi się tak przynajmniej wydawało, dopóki smaku tego pierwszego nie przestanie czuć całkowicie w ustach. Żeby nie stracił smaku tego pierwszego, i dopiero wtedy kolejny.

Dziewczynka jedna rozpakowała cukierka, polizała i zawinęła z powrotem, jak jakiś skarb. To, to się serce kraje jak widzisz takie coś. U nas dziecko przechodzi i widzi cukierki na stole – oczywiście kopę tych cukierków, bo nie ukrywajmy, na pewno jeden nie leży stole tylko jest ich tam więcej i mówi: „A nie mogłaś kupić innego smaku tylko te?”. Tam nie ma czegoś takiego, że smak im nie pasuje. Powiem Ci tak, że tam cukierki to już jest rarytas. Woda, nawet zwykła woda, która przykładowo jest przefiltrowana, to już jest rarytas.

Oni sobie zdają sprawę, że woda, którą piją, jest skażona. Nieważne, czy to jest bardzo głęboko czerpana woda – może ta jest mniej skażona, ale te z płytszych studni jest bardzo skażona. Ta woda, którą my piliśmy była filtrowana, więc oni sobie zdają sprawę, że tę wodę, którą my piliśmy, to to jest dobra woda. I oni nawet tej zwykłej dla nas wody pragnęli – ci dorośli ludzie, z którymi pracowaliśmy. Przyznam się, że też im przemycaliśmy czasami taką dobrą wodę.

Warto jeszcze wiedzieć, że tam jest tak, że dasz jednemu przykładowo np. cukierka i ten drugi się dowie, że ten pierwszy dostał, a on nie, to wierz mi, że on potrafiłby Cię zaatakować i bić cię, że dlaczego tamtemu dałeś a jemu nie. Dlatego trzeba robić to umiejętnie.

Była taka sytuacja jak przyjechaliśmy i przywieźliśmy cukierki, to wszystkie dzieci zgromadziliśmy w kaplicy, poprosiliśmy księży o zamknięcie kaplicy, żeby powiedzieli dzieciom, że mają siedzieć grzecznie. Jak któreś się ruszy, to przerywamy rozdawanie i muszą wyjść. I powiedzieliśmy, żeby coś zaśpiewały. Oczywiście to zrobiły, śpiewały ładnie, daliśmy im cukierki, mieli sobie zjeść i wyjść. Wszystko przeszło super, bezboleśnie, nic nikomu się nie stało. Gdybyśmy tego nie zrobili tak i wyszlibyśmy np. na zewnątrz i tam rozdawali te cukierki, to podejrzewam, że byśmy ich nie rozdali. Rozerwałyby nas te dzieci na kawałki i jeszcze by nas pewnie zadreptały (śmiech). Oni są tak żądni wszystkiego, no nie mają, nie ma co ukrywać, brakuje im…

 

Powiedz jeszcze coś więcej o tym co Ci się tam podobało.

Co mi się tam podobało? To co powiem mi się bardzo spodobało. Przychodzisz przed mszą to widzisz, tam siedzi jakieś koło kobiet modlą się, tu są dzieci, koło kościoła stoi chórek, na dwa głosy sobie śpiewa – no coś pięknego, cudownie. To jest przygotowanie przed mszą. Na mszy są bębny, jest chórek, syntezatory – no jakie są to są, ale grają, wszyscy pięknie śpiewają i modlą się. Później jak msza się kończy to wychodzą z kościoła i dalej to samo – modlitwa, ludzie ze sobą rozmawiają, podają sobie ręce. Nie ma ucieczki do domu, bo rosół pyrka i trzeba wiać makaron gotować. To jest przedłużenie mszy świętej, katechizowanie z dorosłymi, dziećmi, śpiewy – no coś pięknego.

 

Czyli jest takie głębokie przeżywanie?

 

Tak zgadza się. Oczywiście, rozmawialiśmy o tym z księdzem Szymonem czy księdzem Pawłem, jest też dużo takich ludzi, którzy się uważają, że są chrześcijanami, ale tak naprawdę to oni nie ma pojęcia co robią w kościele. Jeżeli ktoś chciałby dojść do chrztu, to musi przejść całą drogę, formację, przygotowanie. Musi mieć w świadomości, że Jezus jest naszym królem, Matka Boża jest Jego Matką. To nie jest tak, że byłem w kościele pięć razy, dobrze to możesz mnie ochrzcić. Nie, to tak się to nie odbywa tam. I dlatego wielu ludzi przychodzi tam, no może chce się pomodlić, ale tak nieświadomie nieco to też robi.

Podczas nabożeństwa

 

No na pewno potrzeba bardzo dużo pracy będących tam księży misjonarzy.

 

Bardzo dużo pracy i właśnie chwała księżom misjonarzom za to co robią. Ksiądz Jacek – misjonarz, który był w naszej parafii przez jakiś czas, mówił tylko trochę o tym trudzie misjonarskim, ale ja jestem pełen podziwu dla nich. I wierzcie mi to co mówi, to całą prawdę opowiada, bo warunki tam są jakie są. Nie możesz spać przy otwartych drzwiach, bo możesz się narazić, że Ci wejdzie żmija, czarna mamba, czy pająk czarna wdowa. Jest tam dużo jadowitych owadów, np. komary malaryczne – to jest bezszelestny zabójca, który Ci wleci i nawet nie czujesz, że on Cię ugryzł – nie słyszysz go i nie czujesz, jest bardzo malutki.

 

A jak wyglądają tam okna?

 

Okna tam nie mają szyb, tylko jest siatka, która chroni przed wężami i pająkami oraz krata. Przy łóżkach są moskitiery na komary, bo bez tego to ryzykownie, trzeba się tam pilnować.

 

Mieliście jakieś zdarzenie z tymi niebezpiecznymi stworzeniami?

 

Było jedno, gdy malowałem pojawił się skorpion, no i krzyk „Skorpion!”. Nie wiem jak to boli, ale ponoć boli bardzo jak skorpion ugryzie, a jak się jest uczulonym, to można nawet umrzeć.

Raz jak jechaliśmy, gdy ksiądz proboszcz Szymon odwoził nas na mieszkanie, to mieliśmy spotkanie w samochodzie z jadowitym pająkiem. Był to bardzo duży pająk, którego musieliśmy się z auta szybko pozbyć.

 

Zatem nie była to na pewno wycieczka all inclusive…

 

(Śmiech), nie to na pewno nie była wycieczka w stylu – poznaj nasz piękny kraj, zobacz jak to jest na safari. Nie ma co ukrywać, musisz tam wszystkiego się spodziewać. Możesz zachorować, dostać zakażenia, nie wiem  – coś tam wypiłeś przez przypadek w wodzie.

 

Monika (żona Andrzeja): Nie można mieć też postawy, że wszystko na „nie”. Trzeba mieć postawę jak na pielgrzymce – bolą nogi, ale masz siłę i idziesz. Czyli jedziesz na misję i wierzysz, że nic Ci się nie stanie.

 

Andrzej: Dokładnie i powiem Ci tak, że przed wyjazdem ból, bo ja mam problem z barkami, nie będę opowiadał szczegółowo, no ale jest. A tam zero bólu! Doskonale mi się pracowało, nie bolało mnie nic, ręce mniej cierpły. Przyjechałem do domu i od razu od nowa. To tak jakby ktoś mi powiedział „Spełniłeś misję” i to jest odczuwalnie. To wierzcie mi, ja to czułem ja na przykład pomoc Matki Bożej bardzo czułem, może ktoś się ze mnie śmiać, nabijać. Ja nie ukrywam i będę mówił to każdemu jednemu nawet temu niedowiarkowi, który może mnie nawet wyśmiać z tego co powiedziałem, ale ja to czułem. Ja każdą pomoc od Matki Bożej czułem i od ludzi, którzy się za mnie modlili też.

 

To było dla Ciebie czas niezwykłych przeżyć, rekolekcji, takiego odseparowania się od tego…

 

…chaosu, tego chaosu europejskiego.

 

Jest to też taka sytuacja, jak często się ma, gdy jesteś np. zagranicą, w takiej jakby bezradności, to wtedy jesteś bliżej Boga.

 

Jesteś bliżej Boga, masz na pewno więcej przemyśleń, bo jest na to więcej czasu. Natomiast jak jesteś tu w Polsce, to masz przykładowo na głowie firmę, pracę, różne sytuacje domowe. Tam jesteś odseparowany od tego wszystkiego. Nie widzisz tego zgiełku, pogoni za pieniądzem. Tam ludzie żyją z dnia na dzień. Oni nie martwią się, że nie mają nowych paneli, nowego telewizora czy laptopa. Czy na przykład – o mój sąsiad sobie kupił nowy samochód… Wiadomo pragną tego, nie ma co ukrywać, zwłaszcza młodzi ludzie.

U nas jest gonitwa za pieniądzem, za sławą, za wszystkim, tam – za przeżyciem. I tam jest najciekawsze to, że przykładowo dzieci, opiekują się dziećmi. U nas dziecko ma być wolne, skakać sobie, ma się bawić najlepszymi dostępnymi zabawkami. Z kolei w RŚA, dziecko ma patyk, jakieś koło gumowe gdzieś znajdzie, nie np. z roweru, bo tam rzadko rowery, ale np. z motora – jest bardzo dużo motorów, no i sobie toczy. To jest jego zabawa. No i naturalnie piłka nożna, gdzieś tam wyjdą sobie na boisko sportowe i grają w tym kurzu, bo trawy tam nie uświadczysz. Trawę spotkasz tylko jak jest deszczowa pora, ale my nie doświadczyliśmy tego, tylko kurz, kurz i w ogóle deszczu. Raz tylko coś tam pokropiło.

 

Opowiedz nam coś o księżach, którzy tam pracują, bo przecież jednym z tych, którzy tam pracują jest ks. Paweł Dąbrowa, który pochodzi z bliskiej Dąbrowy Tarnowskiej.

 

Ks. Paweł jest tam wikarym, rzeczywiście możemy powiedzieć, że to nasz rodak. Natomiast ks. Szymon Pietryka, który jest tam proboszczem pochodzi z okolic Mielca. Powiem Ci, że to ludzie perfekcyjni. Ja jestem pełen podziwu dla nich. Kiedyś zadałem im takie pytanie czy nie tęsknią za takim europejskim życiem, gdzie nie ma tego kurzu, takiego poświęcenia. Tam musisz nieustannie myśleć, żeby to wszystko grało.

I oni mi odpowiadali: „A czy nam tu jest źle?”. To była bardzo mądra i krótka odpowiedź. Jestem dla nich pełen podziwu, serce by oddali, cokolwiek by Ci się nie stało. Cały czas zaangażowani w codzienne sprawowanie sakramentów, jazdę do chorych, drogi krzyżowe w plenerze, język musieli opanować do perfekcji – głównie Sango, ale też francuski. To młodzi ludzie są Ci misjonarze, u których byliśmy.

 

Na zdjęciu od lewej ks. Szymon Pietryka, ja, ks. Paweł Dąbrowa, Jan Nytko

 

A jak wygląda tam współpraca pomiędzy księżmi z innych miejsc, czy oni mają jakieś wsparcie?

 

Wiesz, za krótko byłem tam, żeby zaobserwować w pełni jak to wygląda. Na pewno zauważyłem, że oni się tam spotykają, czy inni księża czy bracia zakonni i rozmawiają, wymieniają informacjami, doświadczeniami – współpracują ze sobą. No i oczywiście kuria też ich wspiera.

Byliśmy raz na obiedzie u jednego misjonarza o imieniu Kordian. Nie tylko pełni tam posługę duchową, bo jest można powiedzieć inżynierem też – prowadzi tam budowę kościoła. To jest misjonarz, który spędził tam 30 lat i jest tak oddany Afryce, że nie wyobraża sobie życia w Polsce. Sami mamy też tego obraz, bo mamy w parafii księdza Jacka, który tęskni za Afryką.

 

Monika: Afryka wciąga…

 

Andrzej: Tak, Afryka wciąga… I oczywiście sam też rozmawiałem z księdzem Jackiem przed wyjazdem i to była też w ogóle ciekawa historia z nim, taki znak. Jak to było?

 

Nie będę ukrywał, że bałem się tego wyjazdu cały czas do Afryki, bałem powietrza tamtejszego, bałem się wszystkiego. Było oczywiście zatwierdzone już, że lecę i wiedziałem, że się nie wycofam. Jestem człowiekiem, który idzie na front z podniesioną głową (śmiech). No ale miałem te obawy. W czasie kolędy, nie wiedzieliśmy, który ksiądz będzie nas odwiedzał i mówię do żony tak: „Jeżeli przyjdzie do nas na kolędę ksiądz Jacek, to będzie znak od Matki Bożej „Nie bój się, jedź! On Cię pokieruje, da Ci jeszcze instrukcje, leć pomóż, zrób to co obiecałeś”. No i patrzymy, idzie ksiądz Jacek!

 

To było zatem duże umocnienie…

 

Tak! Duże umocnienie, znak. To pielgrzymki wzbudziły we mnie decyzję o wyjeździe na misje, jeszcze nim ksiądz Jacek pojawił się w naszej parafii, ale jak dowiedział się, że jadę, był dla mnie wsparciem, i z resztą bardzo się ucieszył, podobnie jak ksiądz Jan. Nie ma co ukrywać, że nie ma zbyt wielu chętnych na tego typu wyjazdy. Dlatego każda forma wsparcia jest ważna. Dlatego jak ktoś nie może pojechać, to liczy się też chociażby pomoc finansowa.

Tam księża pracują w naprawdę trudnych warunkach, w kurzu, w błocie. Tam czasami jak leje (jest pora deszczowa), to tam jest takie błoto, że nie idzie przejść. A oni chodzą, pomagają, odprawiają msze, spowiadają, komunię dostarczają do chorych. Tam są dwie msze dziennie i nie ma czegoś takiego, że się nie da. I oni tam są pół roku czy rok i przyjadą na chwilę na odpoczynek i to jest taki odpoczynek często, że tu też się angażują i np. ks. Paweł Dąbrowa jak wróci, to w sierpniu rusza na Pielgrzymkę Tarnowską. To naprawdę wspaniali ludzie, jestem dla nich pełen podziwu.

 

Czyli nie dość, że w pełni aktywna działalność duszpasterska, to jeszcze dodatkowo zmaganie się z klimatem, ubóstwem, z dala od rodziny, przyjaciół…

 

Wydaje się, że dopóki nasi misjonarze tam są, to wszystko się tam jakoś trzyma, ale jakby ich zabrakło, to nie wiem jak będzie. Nasi misjonarze muszą im ciągle duchowo pomagać, materialnie też w miarę możliwości, ale nie można uczyć tych ludzi, że oni będą tylko dostawać. To oduczyłoby ich pracy, bo tylko czekaliby aż dostaną coś za darmo.

 

A czy tamtejsza ludność pomagała Wam coś w budowie?

 

Tak, była tam m.in. firma prowadzona przez jednego Afrykańczyka. Trzeba powiedzieć, że narzędzia jakie oni mieli, to myśmy takich używali dwadzieścia parę lat temu. Ale szło to sprawnie. Powiem Ci tak, że na przykład 84 kubiki betonu wylać, bo pracowały dwie betoniarki, 20 ludzi, to nawet tu w Polsce ktoś pomyślałby, że to nierealne byłoby. Ja wiem jak się leje beton, bo lałem kiedyś 50 kubików z pompy przez 4 godziny. A tu niestety nie ma takich możliwości i dodatkowo o godzinie trzeciej psuje się druga betoniarka i pracujemy na jedną. 14 godzin laliśmy ten beton. Ale w chwili, kiedy oni zwątpili, gdy było zmęczenie widoczne na ich twarzach, to oni śpiewali, tańczyli, dodawali sobie wigoru i od nowa – bez jedzenia i picia! Picie jeszcze coś tam mieli, bo im coś przynieśli, ale bez jedzenia cały dzień! I taki człowiek tam zarabia 2500 franków, bardzo łatwo to sobie przeliczyć. 1000 franków kosztuje oranżada najtańszej produkcji. Czyli kupisz dwie butelki oranżady za jeden dzień pracy! Za tydzień pracy możesz sobie kupić worek cementu. I pytam się jednego z tych pracowników, przez tłumacza oczywiście – „To w jaki sposób wy żyjecie jak Ty zarabiasz przez dzień tylko na oranżadę” i on mówi „No widzisz, katastrofa”.

Te pieniądze co oni zarobią, to w większości lokują w coś pożytecznego, nie w głupoty. Wiadomo, są ludzie też, którzy np. piją, są lekkomyślni – takich nie brakuje na całym świecie i w Afryce też tacy są. Ale są ludzie, którzy pozytywnie myślą i np. dom sobie wybuduje, jak wybuduje to wybuduje, ale ma swój kąt – i to mi się w nich podoba.

Tam jest na przykład tak, że mieszkają jeden obok drugiego, ale nie ma pomiędzy nimi nienawiści. Nie ma, że sąsiad przyjdzie do sąsiada i coś mu ukradnie. Wiadomo, tak ogólnie, to zdarza się, że kradną i to bardzo dużo, ale nie między sobą.

 

Jako społeczność widać zatem, że wspierają się nawzajem?

 

Wspierają się, tam nie ma jakiejś obojętności. Jest tam jakby jedno wielkie podwórko. Są tam też wiadomo ludzie, którzy jakby trzeba było, to by Ci uprzykrzyli życie. I jeszcze z takich rzeczy mniej chwalebnych, to jest tam szaman – jak bóg u co niektórych. Jak coś się dzieje, to idą najpierw do szamana a później do lekarza, ale wtedy już czasami jest za późno.

Widziałem zdjęcia, była na nich taka Katarzyna, która można powiedzieć, że cały swój majątek oddała na misje, zaangażowała się bardzo w misje. Prowadziła swoją firmę w Ameryce, zostawiła wszystko i się zaangażowała. I była taka sytuacja raz, że pewien mężczyzna dostał padaczki i w chwili ataku jego obie ręce wpadły do ogniska i ugotowały się. Trafił do szpitala, do Polek, do naszych misjonarzy i stwierdziły, że niestety, ale trzeba je będzie amputować, bo inaczej umrze. I teraz mu trzeba pomagać.

Druga osoba znowu, pogryziona została przez krokodyla, że praktycznie z całej nogi krokodyl mu skórę ściągnął.

Są też inne trudne sytuacje, jak u jednej z rodzin u której byliśmy z pomocą, gdzie babcia wychowuje piątkę dzieci. Matka odeszła od nich, ojciec umarł. Jedno z nich ma problem z krwią, drugie nie może chodzić, trzecie też ma coś z nóżką – no dramat, serce się kraje i ta babcia się nimi opiekuje, pojąc je skażoną wodą, w niedostatkach żywności, braku ubrań – braku wszystkiego. Ale mimo to, bronią życia i walczą o nie, nie tak jak u nas, nie chcesz dziecka – to tabletka i po wszystkim…

 

Dzieci chętnie lgnęły do nas i pozowały do zdjęć

 

A czy działalność misyjna pomaga w kształtowaniu tego społeczeństwa?

 

Zdecydowanie, z mojej obserwacji widziałem, że Ci misjonarze, to jakby wzbogacili tych ludzi chrześcijaństwem, liturgią, że się powinno pomagać innym, angażować. I oni się bardzo angażują. Jeżeli jest hasło, że trzeba coś robić, to oni się za to biorą.

 

Udało się Wam coś pozwiedzać?

 

W ciągu tygodnia, to było niemożliwe, bo cały czas od rana do wieczora pracowaliśmy, później tylko kąpanie, kolacja i rozmowa przez internet z bliskimi. Nieco inaczej było w niedzielę. W tym miejscu chciałem podziękować księżom Szymonowi i Pawłowi za to, że oni po całym trudzie posługi w tygodniu, spełniania swojej misji, wsiadali w auto i brali nas, żeby pokazać nam trochę jakichś ciekawych miejsc. Dzięki temu byliśmy np. przy pięknych wodospadach – niesamowite. Krajobraz wyjątkowy, ale akurat pora była sucha, to nie było pięknej zieleni. Widziałem na przykład dwa kajmany na żywo, krokodyla.

 

Jakieś inne dzikie zwierzęta, np. lwy?

 

Nie, nie widzieliśmy, bo byliśmy daleko od buszu. Jednak tam gdzie był ksiądz Jacek, niedaleko Bagandou, to tam trzeba uważać na siebie – spacery po lesie nie są wskazane (śmiech).

 

Jak nazywała się miejscowość, w której byliście?

 

Ja byłem w Bimbo niedaleko stolicy Bangi.

 

A jak tam się dostałeś?

 

Etapami, stąd dojechaliśmy do Warszawy. Ze stolicy samolot do Paryża, tam przespaliśmy się w hotelu i rano wylecieliśmy do Afryki – 8 godzin lotu do stolicy Bangi. W drodze powrotnej trochę więcej było przesiadek. Startowałem z Bangi i leciałem do Kamerunu. Tam było tankowanie, sprzątanie i mycie samolotu. Z Kamerunu wylot do Paryża no i z Paryża do Warszawy do Niedomic.

 

Trudno było stamtąd chyba nawiązać kontakt ze światem, telefon na coś się przydawał?

 

Na szczęście miałem tam internet i mogłem porozumiewać się za pomocą Whatsappa. Inny sposób nie wchodził w rachubę, bo jakbyś chciał dzwonić normalnie, to mógłbyś tam np. 200-300 tyś. po miesiącu zostawić albo i więcej. Minuta rozmowy normalnie przez sieć była ekstremalnie droga. Dlatego całkowicie rozłączyliśmy telefony, wyciągnęliśmy karty sim polskie, bo to było duże ryzyko, ponieważ można byłoby niechcący coś wprowadzić i bylibyśmy ugotowani.

 

Co jeszcze było zaskakujące tam dla Ciebie?

 

Jeden z pracowników pytał mi się kiedy jadę do Polski i powiedziałem mu – wtedy i wtedy, wiadomo przez tłumacza. „A zostawiłbyś mi te buty?” i drugi przyszedł i pyta się „Zostawiłbyś mi te spodenki? A koszulki?”. Wierzcie mi, to nie jest takie proste. Byliśmy instruowani, jak mamy się zachować w takich sytuacjach, bo to jest tak, że jednemu dasz coś i za chwilę będą wszyscy chcieli. No ale oni tam nie mają im brakuje. Jeden z pracowników np. pracował w klapkach – w japonkach. Na budowie, gdzie jest pełno drutów zbrojeniowych i różnych ostrych rzeczy, gdzie można sobie nogę przeciąć czy nabić coś bardzo łatwo, a on chodził tam w japonkach. W Afryce są też duże nierówności pomiędzy krajami jak chodzi o zamożność. Jak lecieliśmy przez Kamerun, to tam na lotnisku wyglądało jak w Europie – wszyscy ładnie ubrani, wszystko piękne. A w Republice Środkowej Afryki gdzie byliśmy, w  Bangi, to katastrofa. Lądując patrzysz i zastanawiasz się czy Ty na łące lądujesz czy gdzie? Naprawdę ja myślałem, że lądujemy na łące. Pasy startowe były asfaltowe, ale jak lądowaliśmy, to pilot mówił, że w każdej chwili może samolot poderwać, bo jak wejdą na pas krowy, to nie będzie miał innego wyjścia. Jeden pas: do startu, lądowania, do wszystkiego. Samolot był porządny, to był Boeing, ale lotnisko dramat.

 

Jak Ty sobie Monika radziłaś z tym wszystkim?

 

Monika: Radziłam sobie! Starałam się go wspierać Andrzeja w czasie przygotowań, nie zniechęcać. Wiadomo jednak, że się martwiłam też, nie było tak, że byłam całkiem spokojna.

 

Andrzej: Gdyby było tak, że Monika by mnie nie wspierała, że by mi mówiła, żebym nie jechał, odradzałaby mi, to byłoby całkiem inaczej. Nic by z tego nie było. Nie pojechałbym.

Odnośnie tego zniechęcenia i obaw, to wiesz co, miałem taką sytuację, gdy mówili mi niektórzy ludzie, że jestem głupi, dlaczego tam lecisz? Narażasz swoje życie, zdrowie? Źle Ci tu? Pieniędzy nie masz? Co Ty tam szukasz? Głupi jesteś!

Niektórzy ludzie myśleli, że ja jadę tam dla pieniędzy, w celach zarobkowych. Wiadomo było, że jadę tam po to, by im pomóc, bez pieniędzy. Ludzie tworzyli zatem dodatkową niepotrzebną presję i osądzali mnie. I tak to zniechęcało mnie. Bo to zawsze zniechęca jak ktoś Ci mi mówi, że jesteś głupi. A ja nie jestem głupi. Albo dobrze, powiem to inaczej, jestem głupi, ale na sposób Maryjny! I tę moją głupotę przekazuję, czyli moją pracę.

Z drugiej strony bardzo mi się podobało, zachowanie wielu ludzi, nie będę ich wymieniał z nazwiska, te osoby będą wiedzieć. Potrafili oni przyjść do mnie np. na parkingu przy kościele, przytulić mnie, często obcy ludzie i powiedzieć, że będą o mnie pamiętać w modlitwie. Tego się nie da opisać, tym ludziom jestem naprawdę wdzięczny! Nawet później jak wróciłem jeszcze. To było naprawdę miłe i czułem w Afrycę tę modlitwę, tą pomoc.

 

Ja przyznam się szczerze nie wiedziałem kto jedzie z Niedomic, żeby pomóc na misjach. Zobaczyłem dopiero w Gościu Niedzielnym zdjęcie i patrzę: Andrzej! I tak sobie pomyślałem „No to odważnie”. Wiedziałem, że Ty życie masz tu poukładane a zdecydowałeś się na taki ruch, by zostawić tu na chwilę wszystko!

 

Nie było mi łatwo to zrobić, pogodzić wszystko, prowadzę swoją firmę. Nie jest to tak, że pójdę do szefa i powiem, że potrzebuję wolne, chcę podziękować Matce Bożej za to co otrzymałem i on na przykład mnie puści, ktoś mnie zastąpi i masz świadomość, że jest ok. Zostawiłem tu za swoimi plecami, tysiące kilometrów za mną ludzi, którzy muszą poprowadzić twoje roboty. I wiesz, że chwila nieuwagi, coś zostanie źle zrobione i robią się wtedy nagle takie koszty, że się w głowie nie mieści! Ja sobie zdawałem z tego sprawę.

 

Jak ktoś nie prowadzi swojej firmy, to trudno może być zrozumieć jaka to naprawdę jest odpowiedzialność pracodawcy.

 

Powierzyłem to wszystko mojemu synowi – Kamilowi, który dobrze się spisał i wspaniałym ludzi w mojej firmie. To ludzie zaufani, na których mogę polegać, na których mogę zawsze liczyć. No i wiadomo, wsparcie od żony. Jak wspominałem już, obawy były, różnie mogło się zdarzyć, mógł być lot, tam coś mogło pójść nie tak, mogliśmy się widzieć ostatni raz. Jak leciałam, to się tak żegnałem z rodziną, jakby to był ostatni raz, gdy się widzimy.

 

Monika: Ale my jesteśmy ludźmi wierzącymi i wiemy, że co ma się zdarzyć, to się zdarzy.

 

Andrzej: Czy to ma być tu, czy to ma być tam, to już jak Bóg chce – jego wola niech się spełni! Jego wolę muszę wypełnić. To nie jest tak, że będę przeciwny. Bo jak tak robisz, to wszystko się obraca przeciwko tobie.

 

Monika: Być misjonarzem, to też jest powołanie. Tego nie wyciszysz w sobie.

 

Andrzej: Chciałem Ci jeszcze powiedzieć jedną rzecz. Dlaczego dowiedziałeś się tak późno. Ja nie chciałem rozgłosu. Dla mnie misje, to nie jest pokazywanie bohaterstwa, pragnienie sławy – ja nie dążyłem do tego, ja nawet nie chciałem tego. Chciałem pomóc, zrobić to incognito, komuś tam może powiedzieć: „Słuchaj, byłem w Afryce, pomogłem, widziałem. Będę to głosił. Oczywiście jak dam radę, to pomagać, jeżeli może już nie pojadę, to przynajmniej się zaangażuję.” No ale niestety tak się to nie odbywa.

 

Jak widać nie miał to być wyjazd w tajemnicy. Było to może potrzebne też dla innych, jako świadectwo, dla pokrzepienia ludzi też.

Z jednej strony dobrze, z drugiej strony nie, bo jedni odbierają to, że robisz to dla sławy, że chciałeś pokazać, że możesz i zrobiłeś to, a to nie jest tak!

 

Każdy ma drogę otwartą, żeby się zaangażować i polecieć do Afryki na misje!

Dokładnie, każdy może spróbować i zobaczyć. Oczywiście nie lecąc tam na wakacje, bo tam trzeba pracować i to naprawdę w trudnych warunkach, w gorącu i kurzu, pijąc po 10 litrów wody dziennie, bo inaczej nie da się wytrzymać. Zawsze możemy też wspierać misje modlitwą i pieniędzmi tu, do czego gorąco zachęcam!

 

Rozmawiał:

Maciej Rodak